Biebrzański powiew rodzimego lata (1/2)

Czy to dziwne, że trzeba czasem pojechać 10 godzin pociągiem w nieznane miejsce, aby poczuć się jak w domu?
...
Zaraz po przyjeździe do Osowca miałam wrażenie, jakbym spędzała wakacje na wsi u babci. Jakby była to kwintesencja wypraw na starym rowerze, zapachu ciepłego letniego wieczoru, zachodów słońca prześwitujących przez wysoką trawę.



Tak rozpoczął się mój krótki, ale pełen w najróżniejsze wydarzenia, wolontariat w Biebrzańskim Parku Narodowym.



Oto pierwszy wieczór w Osowcu. Zostałyśmy już zakwaterowane (ja oraz Ania) w naszym pokoju blisko biura parku, udałyśmy się więc na spacer do najbliższego, zamkniętego już, sklepu. Widok zachodu słońca był naprawdę niesamowity, miejscami... bardzo miękki i jakiś taki rodzimy.
Bardzo ładne rozpoczęcie.


A oto właśnie owa delikatność i miękkość
letniego wieczoru




Pierwsze ptaki - pliszka żółta i makolągwa.

Następnego dnia pora było już wrócić do rzeczywistości. Zostałyśmy przedstawione najróżniejszym pracownikom parku, nie ominęło nas fascynujące szkolenie bhp, wiele formalności, a to wszystko zostało zwieńczone sprzątaniem sali w dziale edukacji.

Sala edukacyjna była skupiskiem wszystkich przedmiotów, których nie spodziewamy się tam znaleźć.
Ha, oczywiście przesadzam, ale naprawdę znalazło się sporo ciekawych rzeczy. Przypinki, naklejki, czapki, czaszki, kurz...

Nie było to może najbardziej wdzięczne zajęcie, ale przynajmniej mogłyśmy wyjść dość wcześnie, aby pozwiedzać okolice.


Tym razem miałyśmy do dyspozycji rowery, mogłyśmy więc odbyć pełnoprawną wycieczkę do Goniądza, gdzie główną atrakcją był sklep (duży i czynny). Po drodze mijało się niezliczone ilości bocianów, i za każdym razem żałowałam, że nie ma ich tyle w mojej miejscowości. Dodają tak wielkiego uroku letnim łąkom, maszerując w słońcu.
Trudno nie docenić takiego widoku, gdy ma się świadomość, że już powoli zanika.




W Goniądzowym centrum wszechświata natknęłyśmy się na festiwal muzyczny, czyli 'Rock na bagnie'. Panowie z namiotów proponowali nam nawet wycieczkę rowerową następnego dnia, ale niestety mieliśmy zaplanowane PRACE TERENOWE (bardzo poważna sprawa, wymaga capslocka, rozumiecie).

(Swoją drogą, byłam niesamowicie zdziwiona, że to szalona impreza muzyczna; byłam przekonana, że to ROK na bagnie i spotkamy co najwyżej ludowe jarmarki... ha ha.)

...

Kolejne typowo polne ptaszki: trznadle, gąsiorki, niepłochliwe pokląskwy, obserwowały nas siedząc na drewnianych płotach.





W drodze powrotnej zajrzałyśmy jeszcze na pobliską kładkę, aby spędzić więcej czasu pośród ptaków i komarów.




...

W sobotę miała się rozpocząć już nasza pełnoprawna, terenowa praca wolontaryjna, tym razem ominęło nas dalsze sprzątanie sali edukacyjnej i papierkowa robota. Pojechałyśmy wraz z naszą kierowniczką Magdą, kolegą-praktykantem-hydrologiem Mateuszem oraz pewnym Węgrem i jego narzeczoną (oraz małym czarnym pieskiem) do Szuszalewa.

Na początku złożyliśmy wizytę sołtysowi.
Był to pan, który zdecydowanie odbiegał od moich wyobrażeń typowego sołtysa. W każdym razie nie wiem czy miał w szafie kraciaste koszule i poważnie wyglądające zegarki. Miał za to w rękawie cały zapas sprośnych żartów (które przypominały o sobie w mojej głowie do końca wyjazdu).

Nasza praca polegała na wyrywaniu kolczurki klapowanej (chyba), rośliny inwazyjnej. Z pasją wyplewiliśmy całą zarazę, a później mogliśmy wybrać się pozwiedzać Szuszalewo oraz pobliską kładkę, przy której rosły ciekawe gatunki roślin (na których niestety się nie znam).


Na każdym kroku spotkaliśmy urocze stare domki, jedne bardziej zadbane, drugie mniej. Ale za każdym razem bardzo ciekawiło mnie, co znajduje się w środku.

A oto szuszalewowa kładka:



I rosiczki.



Później wybraliśmy się na samodzielne zwiedzanie. Mateusz w swojej wspaniałości użyczył nam miejsca w samochodzie i mogliśmy udać się na poszukiwanie łosiów oraz wodniczek.

A oto Bagno Ławki i rozciągający się z wieży widokowej krajobraz:



To tutaj właśnie zaobserwowaliśmy naszego pierwszego (spojler - i niestety ostatniego) łosia, a właściwie jego górną połowę. Patrząc z wieży widokowej, wydawał się czarną kropką gdzieś pod horyzontem. Widok na zdjęciu też nie jest imponujący, ale można dostrzec okazałe poroże.


Teraz czas na kładkę widokową, która tak właściwie stanowi jedno z najlepszych miejsc na świecie do obserwacji wodniczki. Udaliśmy się na nią ochoczo, aby na końcu przysiąść i wsłuchać się w śpiewy dookoła.


To prawda, wodniczki odzywały się dość często. Zarówno bliżej jak i dalej, ale każdy ptak zaszywał się gdzieś głęboko w turzyce i nie można było żadnego nigdzie wychwycić wzrokiem.
Staliśmy tam więc przez jakieś pół godziny i czekaliśmy na rozwój wydarzeń.


A to NIE JEST wodniczka, tylko zdradziecka rokitniczka (Acrocephalus schoenobaenus). W pewnym momencie usiadła na trzcinach i oczywiście byłam przygotowana, aby od razu zrobić zdjęcie. Chciałabym wierzyć, że to właśnie Acrocephalus paludicola, ale w ornitologii niestety wiara nie pomaga.

Mimo to wypad był bardzo udany, bo w pewnym momencie z ziemi zerwał się błotniak łąkowy (Circus pygargus), i przeleciał całkiem blisko kładki.



A oto ujęcie wieczorne z leśnej ścieżki, na którą udaliśmy się na zakończenie dnia.


 ...

Niedziela okazała się dla nas dniem wolnym od pracy. Wybrałyśmy się więc z Anią na baardzo długie rowery.
Postanowiłyśmy pojechać na Barwik, a potem jeszcze raz zajrzeć na Ławki.



Niestety nie spotkałyśmy wiele ptaków, jedynie pojedyncze świergotki i pokląskwy. Było niezwykle sucho, na pewno wiosną ten krajobraz wygląda zupełnie inaczej. Kalosze, które przytargałam ze sobą pociągiem, niestety nie za bardzo przydały się podczas wyjazdu...
Z nieba lały się: żar, komary oraz jusznice.

Na Ławkach było trochę więcej kręgowców (bezkręgowce w tej samej ilości). Gdy tylko coś poruszyło się w kępie potencjalnych wodniczek, szybko nastawiałam aparat. Niestety i tym razem był to fałszywy alarm - trafiłam na same pokląskwy (Saxicola rubetra).



Schodząc z wieży widokowej udało nam się jeszcze złapać bociana czarnego (Ciconia nigra), szybko przelatującego nad carską drogą.


Wracając przyznaje się, że prawie wyplułam moje płuca, ale zrobiłyśmy w sumie ponad 60km. Całkiem sporo, szczególnie jak na nasze śmieszne i nieprzewidywalne rowery.

A kolejnego dnia znów musiałyśmy wstać do pracy. Była to praca terenowa, ale tym razem zupełnie inna, która odcisnęła duże piętno na mojej psychice (nie przesadzam!!!)
<muzyka grozy>


Część 2 wkrótce!

Komentarze

  1. I jak tu nie kochać Biebrzy? Przepiękne krajobrazy, rozmarzyłam się... Lato aż wylewa się z Twoich zdjęć.

    Tak swoja drogą, zaciekawiły mnie informacje o wolontariacie - mogłabyś napisać o nim coś więcej, dla kogo jest organizowany?

    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To prawda, Biebrza zachwyca pod każdym względem (:
      Hm, wydaje mi się że nie ma żadnych ograniczeń co do wolontariatu. Nie wszystkie parki narodowe potrzebują wolontariuszy i ich biorą, ale Biebrzańskiemu się zdarza, trzeba do nich tylko napisać i się dowiedzieć. Generalnie dużo studentów przyjeżdża robić praktyki, zarówno tu jak i do innych parków, więc jest trochę dostosowań dla wolontariuszy, na przykład domki (które aktualnie są w remoncie) i wypożyczanie rowerów.

      Usuń
  2. Jak cudnie!
    Wspaniałe fotografie(jak zawsze!)
    Kapitalna relacja;)
    Moc pozdrowień.

    OdpowiedzUsuń
  3. Przepiękne kadry i bardzo ciekawa relacja. Super się czytało. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Czy muzyka grozy oznacza przygodę z niecierpkiem? xd
    Zuza

    OdpowiedzUsuń
  5. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Cały wiatr Fuerteventury

Norwegia!... (część trzecia)

zanim wiosna

małe liski nieuchwytne po polu skaczące

małe niebieskie słowiki

Chorwacja, tydzień pierwszy