Jak przeżyć na Islandii?

(s01e01)
Z dwiema przyjaciółkami (Marta & Julka) i wielkim zielonym namiotem na wózku? 

Oraz zgubić telefon w pierwszy dzień, w pierwszym autobusie. 
(nie no. nietrudno opanować tę sztukę do perfekcji)


Cóż… na wstępie zaznaczę, że owy wpis będzie bardziej życiowy niż ornitologiczny. Wybaczcie mi za to, ptasiarscy czytelnicy - wiem, że tu jesteście i mam nadzieję, że ten tekst również wyda się wam interesujący. Szkoda mi pomijać wszystkie nieplanowane i czasem śmieszne (hehe) przygody, które nas wtedy spotkały - wydaje mi się, że były na tyle ciekawe, że są godne szczegółowego opisu.
Nasza aparycja sprawiła, że stałyśmy się dość rozpoznawalne, przez co zapoznałyśmy się z wieloma najróżniejszymi osóbkami.
Co składało się na ten nasz komiczny wygląd?

Nasz ekwipunek (z grubsza):
trzy duże plecaki,
milion warstw kurtek i swetrów,
dwa małe plecaki i mój plecak z aparatem,
ogromny zielony namiot na wózku,
czasem: worki na śmieci w ręce,
przemoknięte ciuchy.

Tak więc przemierzałyśmy wyspę wyglądając jednocześnie jak: dwustronne żółwie, śmieciarze, zmokłe kury oraz bohaterowie powieści „Anaruk chłopiec z Grenlandii”.



Rozpoczęcie survivalowego życia:

Reykjavik i pięciogwiazdkowy camping

W tym momencie rozkładamy nasz namiot na pierwszym polu campingowym, w Reykjaviku. 
Powoli do nas dociera, że tak w sumie jesteśmy na drugim końcu Europy, i tak w sumie jesteśmy same, zdane na nas i na dzikość dookoła. I tak w sumie, nikt z naszych rodzin nie dotarł do takiego miejsca jakim jest Islandia, więc czujemy się jak organizmy pionierskie.
Aha, i tak w sumie wszystkie gejzery, wulkany, lodowce (i wszystkie islandzkie ptaki) są na wyciągniecie ręki.

Zszokowane i omamione, nie za bardzo martwimy się, które miejsce namiotowe wybrać - rozstawiamy się w losowym punkcie (z biegiem czasu nasze wyczucie gruntu się zmieni). Okazuje się, że nasze małe mieszkanko wygląda bardziej jak zielona willa, obok maleńkich domów innych turystów. W tym momencie mój telefon został już zgubiony, a ja roztrzęsiona obdzwoniłam całą firmę flybus. Każdy nas już tam rozpoznaje: „aaaah, you are those girls with the green tent!”. Nasza willa zyskuje więc nazwę - The Green Tent.

Martwimy się, że bez zapalniczek nie zdołamy odpalić naszej kuchenki i podgrzać wody (a wrzątek to jedyna rzecz, która jest niezbędna do posiłków) - szybko jednak okazuje się, że tak właściwie nic nie jest nam potrzebne. W kuchni znajduje się wszystko, nawet automat z wrzątkiem, również wielkie szafy z napisem „free food”. (To taki campingowy zwyczaj tutaj, że zawsze ktoś zostawia niepotrzebne mu jedzenie.) Cóż… może zostaniemy tu na dłużej?…

Kolejnego dnia udajemy się już na zwiedzanie Reykjaviku. To miasto jest pełne niesamowicie urokliwych miejsc - im bliżej centrum jesteśmy, tym więcej pojawia się typowych-skandynawskich-domków, w pastelowych lub intensywnych kolorach, i to wszystko wygląda przeuroczo.

Zaglądając do katedry luterańskiej trafiamy przypadkowo na próbę chóru. I to są minuty niesamowite. W zabytkowych murach dźwięk brzmi cudownie, odbijając się od surowych, szarych ścian. Chór wygląda dość niepozornie, jak zbitka przypadkowych ludzi z ulicy, w różnym wieku, o różnych stylach ubioru; jednak razem tworzą niezaprzeczalnie spójną całość. Mamy ogromne szczęście, że weszłyśmy w dobrym momencie.

W mieście znajduje się ulica - Laugavegur - która jest jedną z najbardziej „głównych” i obleganych turystycznie. To właśnie przy niej znajduje się miliard sklepów z pamiątkami, gdzie królują maskonury we wszystkich stanach skupienia…
Z maskonurem można było kupić dosłownie WSZYSTKO - od nudnych przypinek i naklejek, przez pluszaki, skarpetki (tu już nie mogłam powstrzymać się od zakupu…), figurki, koszulki, słodycze („puffins eggs”), czekolady, czapki, otwieracze do butelek… Im dalej się zagłębiać, tym bardziej trąci kiczem, a twoje oczy po jakimś czasie przesiąkają powidokami w kolorach: białym, czarnym i czerwono-żółtym. Gdzieniegdzie stały nawet świeczki z wizerunkiem Fratercula arctica - może powinnam kupić taką i urządzić w moim pokoju specjalny ołtarzyk?
A może lepiej nie.





Kolejnym flagowym miejscem jest Harpa - filharmonia, opera, kabarety, same cuda. Przypomina mi operę w Oslo, która również jest dość reprezentacyjna i hm, lodowa.




W centrum znajduje się niewielki staw, znany również jako "chlebowa zupa", czy jakoś tak. Chodzi o to, że ogromna ilośc ludzi wrzuca chleb dla ptaków, których faktycznie jest tu sporo. Są nawet znaki, aby nie wrzucać jedzenia, bo wtedy gromadzą się mewy i pożerają małe kaczątka. Ale jak widać, nikogo kaczątka nie obchodzą... :<
Faktycznie woda nie wygląda zbyt estetycznie i dobrze na fotografiach.



Następnym naszym celem jest pewien półwysep (Seltjarnarnes), który podobno jest ptasim rezerwatem. 

Aby się dostać na sam jego koniec, przemierzamy oddalone dzielnice Reykjaviku. Atmosfera wydaje się tu być diametralnie inna niż centrum miasta, bardziej zbliżona do małych miasteczek. 
Otaczają nas pastelowe, dość spore i zadbane domy, równo przystrzyżone trawniki, nowy plac zabaw.  Jest pięknie, ale bardzo... pusto. Mam wrażenie, jakby w tym miejscu nie było żywej duszy. Zupełna cisza, brak jakiegokolwiek ruchu w oknach, na ulicach. Czystość i pustka. Czy wszyscy nagle wyjechali na wakacje?

Po drodze wlazłyśmy przez przypadek buciorami w jakąś sesję ślubną na polu ("przepraszamy za spóźnienie..."), oczywiście w naszych wspaniałych ubraniach. 

Sam półwysep, a konkretnie jeziorko na nim, jest faktycznie miejscem ptasim. Dużo tu siewek, mew oraz kaczek, w tym:

Kamusznik

(znaczy, to ten sam tylko w locie) 

Gęgawa, ale to żaden ewenement

(nie, to nie gęś zbożowa. ha-ha....)


Takie cuda (jakby ktoś miał pomysł to proszę pisać... chyba to nie alpinki?)

Świstuny 

oraz: wyskakujące spod nóg kszyki, milion dużych mew, cyraneczki, krwawodziób, sieweczki rzeczne...

Nasze nogi w tym momencie odpadają zupełnie. Przeszłyśmy już... bardzo dużo. A teraz jeszcze wracamy na camping po drugiej stronie miasta. Jutro na szczęście czeka nas długa podróż w autobusie.


Dzień kolejny:

Gdzie najlepiej poczuć się jak niedźwiedź polarny?


Kierowcą naszego autobusu przez prawie całe południe okazuje się przemiły i (później) nasz ulubiony pan, rodowity Islandczyk, z typowym islandzkim poczuciem humoru.
Pakując nasz ogromny zawózkowany namiot do bagażnika, próbujemy poprawnie wymówić nazwę naszej miejscowości docelowej  - Skógar. 
"Well, if you can't pronounce it, you can't go."
Okazuje się, że właściwie czyta się to jako "Skoł-ar"

Podczas podróży:


Oglądając takie widoki, słuchamy anegdotek naszego kierowcy. Zatrzymujemy się na kilkanaście minut, planowo, przy wodospadzie Seljlandsfoss - jednym w tych miejsc, które trzeba odhaczyć na swojej islandzkim planie, szczególnie gdy podróżujesz autokarem z biurem podróży. 
Tak więc oprócz wodospadu widać chordy turystów każdej narodowości, w kolorowych płaszczykach przeciwdeszczowych; dookoła krążą też fulmary, które widziałam pierwszy raz i koniecznie musiała uwiecznić.
Seljalandsfoss jest jednym z tych wodospadów, który można obejść dookoła, i to stanowi tutaj główną atrakcję. 


(przykro mi, że góra jest tak prześwietlona, fotografowanie wodospadów to bardzo trudna sztuka)





Podczas dalszej jazdy zatrzymujemy się jeszcze na pięć minut, bo pan kierowca stwierdza, że Eyjafjallajökull wygląda dziś wyjątkowo pięknie.
(zaznacza również, że to kolejna islandzka nazwa, którą każdy bez problemu wymawia)

(Może to prawda, po tygodniu już potrafiłyśmy płynnie wymawiać te długie nazwy.)



Tak więc brniemy dalej przez islandzkie krajobrazy, z każdym metrem coraz bardziej oczarowane.
Wreszcie znajdujemy się już w Skógar, zabieramy więc nasze toboły z bagażnika, namiot na kółkach, wielkie plecaki, i biegniemy z tym wszystkim na kolejny przystanek autobusowy, na przełaj przez trawniki i boiska.
Po chwili wylewamy wszystkie pomyje i niemiłe słowa na drugą linię autobusów. Otóż okazuje się, że przystanek w ogóle nie istnieje w miejscu, gdzie pokazywała go aplikacja. A nasza linia 51 właśnie ucieka nam sprzed nosa. I co teraz?
Chwila na wyklinanie i załamywanie rąk.

Cóż, wracamy do naszego kierowcy i okazuje się, że ta linia również podróżuje w naszą stronę, czyli aż do Glacier Lagoon (tylko nieco drożej i później).
Podobno jest jedna rzecz, której trzeba nauczyć się na Islandii - “þetta reddast”  - a to oznacza nic innego jak "wszystko się ułoży".

Zatrzymujemy się jeszcze w Viku, aby zmienić autobus. I tam spotykamy pana Grzegorza, który okazuje się bardzo komunikatywnym Polakiem (śmiejącym się z naszego wózka z namiotem).

Vik podczas ładnej pogody - ewenement! (2018, koloryzowane):





tęcza to już żadna rzadkość tutaj...

Pan Grzegorz opowiada nam milion opowieści o Islandzkiej historii przyrodniczej, o elfich domkach, trollach i lodowcach w kształcie serca. Podróż przez drugą połowę południa (podczas przedzierania się przez pola głazów wyrzuconych przez wulkan, pustynie magmowe i czarne piaskowe pustynie) mija więc w bardzo miłej atmosferze.
Bardzo łatwo zdobyć tu przyjaciół.
(:

Zatrzymujemy się w naszym najbardziej wschodnim celu podróży - Glacier lagoon, czyli po normalnemu Jökulsárlón.
Cóż, jest to kolejny punkcik, które trzeba odhaczyć na liście, szczególnie dla tabunów autokarowych turystów. Ale nie ma zupełnie co się dziwić. Jest tam po prostu niesamowicie i arktycznie.
Wokół ogromnych, oderwanych od lodowca brył latają stada mew, pływają rodziny fok i wycieczkowe amfibie.
Julka określiła strukturę lodowca jako wzór chmur z Google Earth.

Kry prezentują całą gamę barw; niektóre były nieco przybrudzone czarnym piaskiem i poszarzałe, inne biało-błękine, a niektóre lśnią najbardziej intensywną niebieskością.
Wszystko było takie ogromne, trudno to pojąć patrząc tylko na zdjęcia.










Opatulone szczelnie chustami, rękawiczkami, czapkami i kurtkami czujemy się jak wcielenie wszystkich bohaterów powieści "Anaruk chłopiec z Grenlandii". Z Anarukiem najbardziej utożsamiła się Marta, ja chętnie będę jakimś pingwinem Adeli.

A w tym momencie jeszcze bardziej pokochałam ten widok
 - gdy nad jeziorem przeleciało stado łabędzi krzykliwych. O rany.
To chyba jedno z moich ulubionych zdjęć stąd. Taka mgła na zdjęciach to coś, co uwielbiam.
O rany.


Przenieśmy się znów na kry lodowe, do stada krążących nad wodą mew. Cóż za arktyczny widok.

Proszę, znawcy ptaków/wielbiciele mew, pomóżcie mi. Czy widzicie coś innego niż mewy siwe, trójpalczaste, siodłate i blade? Mam tu troszkę problem.






O, a ta pani to dla mnie już wielki problem:
Kim jesteś?


(tego też nie wiem, ale to chyba inna)
(oznaczanie mew to zabójcze zajęcie)

A oto fulmar (nie mewa):

 I przedstawiciel rodziny fok. Cześć.

W lodowej lagunie spędzamy kilka godzin. Kilka minut jeszcze krążę sobie jeszcze po parkingu (wiem, nikt normalny tego nie robi, ale pod samochodami czasem mignęły mi śnieguły, prawie niewidoczne na tle żwiru).


Cofamy się kawałek do Skaftafell, czyli do miejsca, gdzie znajduje się nasz kemping. Pan Grzegorz mówi, że na pewno trudno będzie nam przetrwać dzisiejszą noc, bo jest tu bardzo zimno. Faktycznie pogoda nie rozpieszcza, ale nie ma tragedii - i tak nosimy to co zwykle, czyli dwa swetry, kurtka, czapka, szalik, rękawiczki. Nie różni się bardzo od takiego Viku.
(Ale Vik nas dopieści jeszcze następnego dnia...spojler?)

Przed pójściem spać podchodzimy jeszcze kawałek zobaczyć pobliski lodowiec (znaczy, to cały czas ten sam co w lagunie, tylko inna jego część).

A oto lodowiec w późnowieczornym, fioletowawym świetle.
Taki wspaniały dzień za nami, że po dotarciu do Vatnajökull trochę nam wszystkim odbija i zaczynamy biegać i tańczyć.
Oto właśnie definicja szczęścia.
(:




Cóż, noc też nie okazuje się AŻ TAK zimna w naszych śpiworach.
Widok z kempingu następnego ranka:


Przepięknie.

Dzień trzeci.

Przemokli śmieciarze


Jadąc sobie spokojnie autobusem do Viku, zauważamy, że pogoda nagle zmienia się diametralnie.
Podczas podróży deszcz się nasila, najpierw pada tylko po jednej stronie autobusu (tak, że szyby po drugiej są zupełnie suche). A później...
Wysiadamy i momentalnie zostajemy wciągnięte w cyklon i ulewę.


Biegniemy do stacji benzynowej, schować w zatłoczonej toalecie i należycie ubrać. Po chwili jakoś wypełzamy i szybko kierujemy się w stronę Camping Reception.
Pani w recepcji potwierdza, że tak, faktycznie ładna dziś pogoda. Mówi też, że to typowa pogoda dla Viku. I nic nie wskazuje na to, że jutro ma się zmienić.

Cóż, skoro pogoda nie chce, to my musimy się zmienić. A konkretnie nasze plany.

To ogromne nieszczęście i szkoda, że właśnie w tym momencie tak wyglądało nasze niebo. Vik był tym miejscem, gdzie aby dotrzeć do najlepszych atrakcji, trzeba się trochę przejść. To tutaj czekała na nas najsłynniejsza chyba czarna plaża - Reynisfjara, z bazaltowymi schodkami, stamtąd było widać też słynny półwysep Dyrhólaey  - to znaczy dosłownie drzwio-dziura, czyli taki łuk skalny.
Oraz oczywiście najważniejsze - na tutejszych klifach gniazdowały maskonury, które bardzo pragnęłam obfotografować po raz kolejny.

Te wszystkie atrakcje znajdowały się po drugiej stronie klifu w zachodniej stronie Viku.
Tak więc... po względnym wygrzaniu się w kempingowej "stołówko-kuchni", zostawiłyśmy cięższe toboły w pralni i poszłyśmy na spotkanie ulewnego huraganu.

Stwierdziłyśmy, że damy radę warunkom atmosferycznym w naszych nieprzemakalnych ciuchach. No pewnie. Od razu skierowałyśmy się na owy klif, aby po drugiej stronie zobaczyć czarne plaże i pocztówkowe łuki skalne.
(to to wzniesienie po lewej)



Idzie nam się całkiem w porządku. Każda z nas otoczona jest nieprzemakalnym polem siłowym w postaci przeciwdeszczowych kurtek, spodni i pokrowców na plecaki. Zmierzamy pod górę, na szlak, który doprowadzi nas do Reynisfjary.
Gdy docieramy na sam szczyt wzniesienia, uderza w nas nagle potężny wiatr.
Cyklon, huragan i tornado.

Próbujemy przejść kawałek, zataczając się po ścieżce.
Walczymy bezskutecznie z nieprzewidywalnymi, silniejszymi porywami wiatru.
To jest straszne.
Jeszcze nigdy nie doświadczyłam takiej siły, nawet na Fuerteventurze (a to naprawdę ogromna konkurencja).

Osiągamy moment krytyczny.
Cofamy się szybko do zejścia z góry.
Marta biegnie.
Julce przemaka kurtka.
Mi przemakają spodnie.
Marcie przemakają buty.

To jest też ten moment, kiedy chyba widzę maskonura. Niestety muszę pocieszyć się owym "chyba", ale ufam mojej intuicji w tej sprawie (i oczywiście doświadczeniu). Patrząc w stronę morza zauważam kilka fruwających nad klifem czarnych punktów, które zdecydowanie wyróżniają się sposobem poruszania. Na dodatek ewidentnie nie są mewami/fulmarami, bo na tle klifów nie widać bieli.
Ten jeden osobnik jest i tak pocieszający, a ja w sumie mogę sobie popatrzeć na zeszłoroczne zdjęcia z wyspy maskonurowej Runde. (Zabrałam ze sobą nawet czapkę z daszkiem w maskonury - tak, zgadliście, nie założyłam ani razu.)

Wracamy na camping. Zmarznięte, przemoczone, przewiane. Ale jest małe światełko w tunelu - tego wieczora pozwalamy sobie na luksus. Pani recepcjonistka poinformowała nas wcześniej, że w pobliżu znajduje się tani basen, a na campingu prysznic i tak jest płatny, więc może bardziej korzystnie będzie wykąpać się w gorących źródełkach.
Gdyby nie myśl o SPA, to pewnie byśmy się rozpuściły na środku Viku, ale w tym wypadku już ochoczo zabieramy ekwipunek z plecaków w pralni i zmierzamy w stronę baseniku.
Nasze niezbędne ręczniki i stroje kąpielowe zapakowałyśmy w nowe nieprzemakalne torby firmy Jan Niezbędny. Tak, to właśnie w tym momencie jesteśmy przemoczonymi śmieciarzami. Każda z nas dumnie dzierży (śmieszne słowo) w dłoni wypełniony po brzegi worek w odblaskowych kolorach. (przepraszam, gdzie wyrzucić plastiki?)

Wparowujemy do recepcji pływalni w naszych odświętnych strojach i dziarsko kierujemy się do szatni. Generalnie okazuje się, że wszystkie baseny znajdują się na zewnątrz, wystawione na wszelkie warunki atmosferyczne, w tym aktualny deszcz.
Ale cóż, wykąpałyśmy się na zapas na najbliższe dwa tygodnie.

Przez pół wieczoru prowadzimy debatę pod tytułem "Zalety i wady spania w kuchni oraz pod namiotem". Pogoda na moment się uspokaja, więc decydujemy w końcu szybko rozłożyć zieloną willę.

Zgadnijcie, jaka pogoda była następnego dnia?









Ale my biegniemy już do autobusu, który zawozi nas w stronę Skógafoss.
Żegnajcie maskonury, bazaltowe klify i czarne plaże.

Skógafoss, jak nazwa wskazuje (foss = wodospad), jest spadowodem, jednym z tych najbardziej obleganych turystycznie.
Można go sobie oglądać z dołu i z góry, a nawet przejść kawałek wzdłuż rzeki...



...i popatrzeć na fulmary.






(jak mówiłam, tęcza to nic specjalnego - pojawia się średnio do 5 minut)


W tą piękną pogodę docieramy do Hvolsvöllur.
(czy wiesz że... podwójne L po islandzku czytamy jako "tl"?)

Jednak w tym małym miasteczku również nie zaznajemy spokoju, a to tylko dlatego, że chciałyśmy zrobić pranie...

Jednak o tym
już w kolejnym odcinku.

Do zobaczenia!

Komentarze

  1. Niesamowita opowieść i zdjęcia. Coś bajecznego, czekam na więcej!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję, takie komentarze to złoto (:

      Usuń
  2. Powiem szczerze, zatkało mnie. To chyba jedna z najpiękniejszych relacji z wycieczek, jakie kiedykolwiek czytałam. Islandia jest niesamowita i to wspaniałe, że dzielisz się z nami jej urokiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O rany, trudno mi opisać to, jak miło mi się zrobiło. Dziękuję niesamowicie, warto było tyle czasu poświęcić dla tego wpisu. !

      Usuń
  3. O rany! Wspaniały wpis, a zdjęcia są niesamowite. Te fulmary... i mewy na krach! Aaah, coś wspaniałego, taka wycieczka do Islandii i obserwowanie tamtejszych ptaków jest moim marzeniem! Patrzę na te fotografie i nie mogę się napatrzeć! Naprawdę zazdroszczę takiej wyprawy, czekam na kolejny wpis i więcej zdjęć :)
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za przemiłe słowa! Serdecznie zapraszam na Islandię i polecam z całego serca (:

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Cały wiatr Fuerteventury

Norwegia!... (część trzecia)

zanim wiosna

małe liski nieuchwytne po polu skaczące

małe niebieskie słowiki

Chorwacja, tydzień pierwszy