Norwegia!... (część pierwsza)

Tak właśnie!
Norwegia! - podróż marzeń, miłość od pierwszego wejrzenia, ornitologiczny i fotograficzny raj oraz moje przyszłe miejsce zamieszkania.
Tak pewnie przedstawiałby się tytuł tego wpisu, gdyby nie to, że jest zbyt długi. No więc zostaną trzy kropki, pod którymi kryje się to wszystko i jeszcze więcej.

(Aha, i jeszcze jedno - przepraszam, że wpis ukazuje się dopiero tak późno! Długo zajęło mi spisywanie wszystkiego, zdarzyło się naprawdę wiele świetnych przygód i okazji do zrobienia malowniczych fotografii, więc postanowiłam podzielić całość na kilka postów. A teraz kontynuujmy naszą opowieść.)

Skandynawia to od dawna był jeden z najbardziej interesujących dla mnie rejonów świata. Długo by wymieniać cudowności tamtejszych miejsc, od niesamowitego klimatu i uroczych minimalistycznych domków, poprzez niezwykłe krajobrazy i różnorodną przyrodę, na idealnej temperaturze i perfekcyjnie ubranych ludziach kończąc.
Tak więc kiedy dowiedziałam się, że planujemy wyjechać tam na dwa tygodnie z rodziną, nie mogłam opanować entuzjazmu. To było spełnienie moich marzeń.
Nawet kiedy już tam byłam, widziałam to wszystko, nie mogłam uwierzyć że jestem w tym miejscu. W Norwegii. Tu, na mapie.

Oto moje pierwsze spojrzenie na kraj. Granatowe fale, szare chmury na błękitnym niebie, na horyzoncie delikatnie, lekko i nieśmiało zarysowująca się linia gór. Uspokajający szum morza, a w głowie myśl:
"Nareszcie tu jestem."


Ale zacznijmy od początku. Jak właściwie się tam znalazłam?

26 czerwca, Dania


Pierwszą noc, po całodziennej podróży camperem przez Niemcy, spędziliśmy w Danii.
Tak właśnie przedstawiał się tamtejszy krajobraz - wybrzeże Bałtyku, mokry piasek, różowe chmury i zachodzące słońce, mimo dość później pory.


Już podczas pierwszej przechadzki po plaży zobaczyłam wesołą rodzinę oharów, która wyglądała bardzo malowniczo w promieniach zachodzącego słońca.




Gdzieś po drugiej stronie beztrosko spacerowała gęgawa, nie przejmując się zbytnio naszą obecnością.


Takimi właśnie małymi akcentami zaczęła się moja ornitologiczna przygoda.
Dookoła wciąż śpiewały kosy i gdzieniegdzie pojawiały się pliszki siwe oraz cierniówki.


27 czerwca, wreszcie Norwegia!


Rano wstałam dość wcześnie (podekscytowana i rozemocjonowana) i od razu wybrałam się na duńską plażę.
Po drodze mignęły mi jeszcze kilka razy pliszki.


Na samej plaży nie było pusto, bo po piasku pomykała sobie radośnie sieweczka obrożna, bacznie obserwując moje poczynania, kiedy tarzałam się z aparatem w piasku.


A to wrona siwa w dość oryginalnej scenerii.
Kilka godzin później udaliśmy się na prom do Oslo.
Już kiedy wypływaliśmy z portu udało mi się zaobserwować bardzo ciekawe gatunki.

Dookoła latały różnego rodzaju mewy, a mnie najbardziej zainteresowały te trójpalczaste. Mimo tego, że są dość podobne do kuzynek, bardzo łatwo można je odróżnić po całkowicie czarnych końcówkach skrzydeł i czarnych nogach - co wbrew pozorom bardzo łatwo rzuca się w oczy.





Dookoła siedziały kormorany rozkładając skrzydła, czasem przelatywało też stadko rybitw rzecznych.
Wypływając udało mi się zobaczyć jeszcze jedną ciekawą grupę ptaków - były to edredony, których nie widziałam nigdy wcześniej (no, mew trójpalczastych w sumie też nie). Tak więc robiłam zdjęcia jak szalona, chociaż później i tak się okazało, że to nie takie rzadkie gatunki. Ale o tym później.


Po 4 godzinach naprawdę wyczerpującej przeprawy wreszcie udało nam się zobaczyć długo wyczekiwaną (przynajmniej przeze mnie) Norwegię.

I tu właśnie docieramy do momentu, kiedy zza horyzontu powoli wynurza się błękitna linia gór.
Z czasem, kiedy coraz bardziej zbliżaliśmy się do brzegu, było widać pojedyncze budowle - urocze latarnie morskie i te piękne, minimalistyczne domki.
Zaczęło się cudownie.


28 czerwca, Oslo


Do centrum miasta wybraliśmy dopiero następnego dnia. Wcześniej noc spędziliśmy na specjalnym miejscu noclegowym niedaleko Oslo.
Tam właśnie lubiła przebywać rodzinka gęgaw, której nie straszni byli ludzie. Jak się okazało później, było to dość częste zjawisko wśród tamtejszych gęsi.


A tu synchronizacja.
Pomiędzy żaglówkami i jachtami pływały sobie beztrosko dwie edredonowe samiczki. Można je było spotkać w prawie każdym porcie, ale za każdym razem nie mogłam przepuścić okazji, żeby nie zrobić im zdjęcia.


W drodze do miasta natknęłam się na stadko (a właściwie spore stado) gęgaw i bernikli białolicych. Spokojnie podchodziły do ludzi osaczając ich ze wszystkich stron.
Najgorzej, kiedy blisko podeszły młode gęgawy, bo obok zaraz zjawiali się rodzice i mieli wyraźne pretensje. Trudno było się wyrwać z tego towarzystwa, zarówno ze względu na świetną okazję do zdjęć (po Wrocławiu nie chodzą sobie po trawie takie bernikle), jak i ograniczone możliwości ruchu...
Ale ja nie narzekam, w żadnym razie. Tylko moja rodzina i znajomi musieli chwilkę na mnie poczekać...

Wbrew pozorom dość trudno zrobić dobre zdjęcie, kiedy ptaki są tak blisko i w takiej ilości. Usunięcie z kadru niepożądanych obiektów wydaje się dość skomplikowane.
Dlatego właśnie chyba nie za bardzo jestem zadowolona z tych fotografii. Ale to oceńcie sami.
:)

To jest jakieś... yy, lotnisko dla helikopterów? Niezbyt malownicze.


Później bernikli już nie było, za to gęgaw na trawnikach nie brakowało. Nawet w pobliżu ruchliwej ulicy.


Maluszek
Zapracowany grzywacz
I wreszcie docieramy do Oslo!

Dzienniki norweskie #1 (czyli nie-przyrodnicze przemyślenia o wszystkim co mnie otacza)
Tak właściwie Oslo nie przedstawia się tak, jak wyglądało w moich wyobrażeniach. Dookoła widać głównie nowoczesną architekturę, a nie małe, urocze zaułki z norweskimi domkami. Jednym z niewielu zabytków jest pałac na szczycie niewielkiego wzgórza, z którego wychodzi szeroka aleja aż do samego centrum. Chyba właśnie na tej alejce rozgrywa się życie miasta - to tutaj spaceruje najwięcej ludzi, co chwilę mijamy kolejne pomniki i fontanny, rozbrzmiewa muzyka grana przez ulicznych artystów. Co jakiś czas przejeżdżają dość stare tramwaje. Niedaleko centrum znajduje się charakterystyczna opera o dość oryginalnym kształcie (która w założeniu miała przypominać lodowiec).

Przedstawia się mniej więcej tak:
(uwielbiam ten biały kubeł...)



W samym centrum o dziwo spotkałam kilka ptaków, głównie mewy (siwe, srebrzyste, śmieszki i siodłate) oraz edredony z maluchami.



Dzienniki norweskie #2
Spacerując ulicami norweskich miast albo chociażby przyglądając się ludziom płynącym w promie, bardzo łatwo można rozróżnić typowego Skandynawa od turysty. Nie sądziłam, że to będzie tak widoczne. Co chwilę wśród tłumu ludzi mignie grupka jasnych warkoczy lub długich blond włosów o charakterystycznym odcieniu i fakturze. Mężczyźni często noszą brody i ubierają się w kraciaste koszule (bardzo ładne zresztą :)). Trudno znaleźć kogoś niezadbanego, niestarannie ubranego. To właśnie ich wyróżnia.

Kiedy wracaliśmy, udało mi się zobaczyć jeszcze jeden całkiem ciekawy gatunek. Był to ostrygojad, a właściwie cała grupka żerująca wesoło na trawie. Szkoda tylko, że ta trawa znajdowała się na małym ogrodzonym polu... na środku ronda. W tle widać było walące się druciane ogrodzenia i samochody, więc zaniechałam robienia zdjęć. Wpatrywałam się w ptaki z nadzieją, że jeszcze pokażą mi się w lepszych warunkach.

Wieczorem wyjechaliśmy na północ, w stronę miasteczka Tronheim. To miał być najwyżej położony punkt w Norwegii, do którego mieliśmy zamiar dotrzeć.
Jechaliśmy bardzo długo i zatrzymaliśmy się na prowizorycznym parkingu dopiero późno w nocy, chociaż na zewnątrz wciąż było widać zachód słońca.

To był właśnie jeden z najgorszych momentów w życiu fotografa.

Znacie to uczucie?
Widzicie coś niesamowitego. Co tak pięknego, perfekcyjnego, cudownego, niepowtarzalnego, że musicie, po prostu musicie sięgnąć po aparat i uwiecznić to, ale... aparatu nie ma w zasięgu.
Jest schowany głęboko, głęboko, gdzieś w bagażniku, na dnie szafy, owinięty milionem ręczników i śpiworów.
Więc po prostu patrzycie. Patrzycie na ten niesamowity spektakl i zastanawiacie się, jak można by to opisać słowami. Tylko że tak się nie da. Trzeba zrobić zdjęcie, teraz, a w głowie natychmiast pojawiają się wszystkie możliwe kadry.
Nie zostaje nic, tylko patrzeć. Oglądać. Pochłaniać wzrokiem. A w środku skręcają się wszystkie wnętrzności.

Tak właśnie było, kiedy jechałam o 23 w stronę Tronheim. Przez okno ukazał się niesamowity zachód słońca. Pejzaż gór, słońce, chmury o niespotykanych kształtach przypominające różowo-pomarańczową zorzę polarną. Małe, osobliwe domki z trawiastym dachem. Wysokie drzewa. Pusta droga.
I ja bez aparatu.

Kiedy się zatrzymaliśmy, od razu pobiegłam szukać sprzętu. Wyleciałam z samochodu jak oparzona i wreszcie mogłam uwiecznić to, co działo się na zewnątrz.
Niestety nie było już tak niesamowicie, jak widziałam wyglądając przez okno. Zniknęły chmury podobne do zorzy, słońce już trochę się schowało.
Wyglądało to mniej więcej tak:



Co dziwne, po zachodzie słońca nie zrobiło się ciemno. Za moim plastikowym okienkiem w camperze widać było szare, pochmurne niebo. Do pierwszej w nocy czytałam książkę nie zapalając światła.
Osobliwe zjawisko.

To be continued...

Komentarze

  1. Niesamowita wycieczka! Zazdroszczę takiej wyprawy i tylu gatunków, których jeszcze nie widziałam... ;) To zdjęcie mewy trójpalczastej w locie z boku - niesamowite!
    Pozdrawiam i czekam na kolejny post!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Post w przygotowaniu, na pewno niedługo się pojawi :)
      Gatunków rzeczywiście było sporo... polecam Norwegię, niesamowity klimat :)

      Usuń
  2. love your duck family on the beach. Those images are very attractive :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Thank you for nice comment and visiting my blog! :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Cały wiatr Fuerteventury

Pół roku na Islandii. Okolice Reykjaviku

Norwegia!... (część trzecia)

małe liski nieuchwytne po polu skaczące

małe niebieskie słowiki

Czerwcowa wyprawa do Chrząstawy