Islandzka walka o życie

(s01e02)
finał sezonu

Hæ!
(czytaj: ha-i)
Niesamowicie miło było mi, gdy mój poprzedni wpis zaczął cieszyć się tak sporą popularnością! Mówiła o tym ilość wyświetleń oraz Wasze komentarze i miłe słowa na facebooku, a przede wszystkim - częste wspominanie o moim blogu, gdy się widzieliśmy!
Niezmiernie, bardzo dziękuję, i jestem wzruszona!
Takk fyrir!


A teraz rozsiądźcie się wygodnie, przygotujcie litr herbaty, a ja zapraszam Was do lektury kolejnej okropnie i ogromnie długiej islandzkiej epopei.

Zgodnie z obietnicami publikuję epizod drugi naszych (Marty, Julki, mnie oraz naszego zielonego namiotu) zmagań z islandzkim klimatem.

Gdy docieramy do Hvolsvöllur, pogoda nie wydaje się zbyt optymistyczna. Biegniemy tylko szybko do pobliskiego Krónan (typowy sklep spożywczy) i, ciągnąc zawózkowany namiot, udajemy się w stronę campingu.

Poszukiwacze zaginionej recepcji  -oraz-  pączki w pralni

I tutaj należy nieco objaśnić, na czym polegał camping w Hvolsvöllur.
Mieścił się na planie kwadratu, przez którego środek przebiegała 'główna droga'. Na końcu owej drogi znajdowała się mała kanciapa ze stolikiem, kuchenką, zlewem i toaletami, oraz oczywiście półką z free food. Logiczne było więc, że trzeba udać się do owej kanciapy, by znaleźć recepcję. 
Ale recepcji tam nie było.
Rozkładamy więc namiot w jakimkolwiek (!) miejscu i idziemy na zwiady.
Odpowiedź: "Somebody will come at 8 am the next day" (perfect English)
Jak widać, właściciele bardzo polegają na uczciwości swoich gości - recepcja po prostu nie istniała.

Udajemy się do kanciapy, aby uniknąć mżawki, zimna i wszystkiego niedobrego, co czeka w namiocie. W kanciapie znajduje się jedna pralka i jedna suszarka, na co reagujemy entuzjazmem.

Robimy pranie!
(czy to zdanie kiedykolwiek było tak przepełnione szczęściem?)

Już od ulewnej przygody w Viku marzymy o czystych i suchutkich ubraniach. Póki co w naszych plecakach gości Festiwal Zgnilizny, a Marta, z racji przemokniętych butów, nosi nieprzemakalne skarpetki firmy Jan Niezbędny.
Wrzucamy ochoczo do pralki tony naszych ubrań, a potem jeszcze kolejną tonę, następnie część pachnących rzeczy idzie do suszarki.

Na stoliku znajduje się stosik ulotek i ogłoszeń, które ze znudzenia przeglądamy. Czy jest coś do roboty w tym miasteczku? Oglądamy mapę i dochodzimy do wniosku, że jedyną atrakcją jest 'ścieżka zdrowia', czyli szlak dookoła miejscowości, przy którym znajdują się różne przyrządy do ćwiczeń. 
Brzmi jak doskonała zabawa.
Żadna z nas nie jest sportowym świrem, ale nie znalazłyśmy lepszego zajęcia w oczekiwaniu na suche ubrania. 

Wydaje mi się, że Hvolsvöllur jest miejscem, gdzie w większości mieszkają rodowici Islandczycy. Domki tutaj nie są tak przepiękne i nowiutkie jak w Reykjaviku, nie widać też od zewnątrz kolorowej blachy lub imitacji drewna. 
Podobnie jak w innych mniejszych miastach, wydaje się tu być niezwykle pusto i cicho. Co jakiś czas tylko ktoś mija nas na ulicy, mówiąc "Hæ". 

Pomiędzy różnymi urządzeniami do ćwiczeń zauważam jeszcze ostrygojada:


(na tym zdjęciu podoba mi się ten delikatny deszczyk w tle)


Biegniemy w stronę pralki, aby wrzucić kolejną część do wysuszenia, oraz przytulić nasze suchutkie, ciepłe, pozbawione zatęchlizny ubrania.
Za nami do domku wparowuje amerykańskie małżeństwo, które ustawia się za nami w kolejce nastawiając kolejne pranie. Są to nieco starsze osoby, bardzo miło nastawione do nas, chociaż oczekujące na swoją kolej. Pan co jakiś czas wplatał w swoje wypowiedzi "yeah maaaan", albo "it sucks".
Wyjmujemy rzeczy z szuszarki.

I okazują się:
kompletnie
całkowicie
zupełnie
mokre 
zimne
i kapiące.

Ooooh maaaan.

Następuje moment paniki. 
Pytamy o pomoc państwa, sprawdzają przyciski, szukają wewnątrz filtrów. W międzyczasie jeszcze pani Francuzka zagląda do kanciapy i, wysłuchawszy całej naszej epopei opowiedzianej przez Martę, również grzebie w suszarce. Wyciągamy jakieś stare kurze, zaglądamy do środka, zmniejszamy ilość ubrań, nastawiamy ponownie.

Czekając, sprawdzamy prognozę dla zorzy polarnej. Pan Grzegorz, kierowca autobusu z poprzedniego wpisu, wspominał, że czasem można już ją zauważyć. W internecie znalazłam stronę "aurora forecast", która teraz pokazuje, że prawdopodobieństwo zobaczenia jest średnie (zwykle jest niskie/bardzo niskie), a zachmurzenie niewielkie.

Do naszej małej budki co jakiś czas zaglądają nowe osoby. Za każdym razem ktoś pyta o recepcję, a my odpowiadamy, że nie ma, pani przyjdzie jutro rano. Czasem ktoś chce nam zapłacić za pobyt (nie, oczywiście, że nie).

Ubrania wyciągnięte z szuszarki wciąż są mokre. Załamujemy ręce i nastawiamy program jeszcze raz, i jeszcze. Postanawiamy, że będziemy tutaj siedzieć aż do skutku, i nie pozwolimy na kolejny Festiwal Zgnilizny w naszych plecakach.
Amerykańskie małżeństwo zakończyło już swoje pranie i czeka w kolejce do szuszarki. 
"Oooh maaaan, what a shitty dryer". 
Tak, zgadzamy się z tym w pełni.

Tak właśnie z biegiem czasu tworzy nam się piękna scenka rodzajowa. 

Scenka rodzajowa:
Godzina 22, jest ciemno, na zewnątrz zimno i leje. Średnio co pięć minut do kanciapy wparowuje zmoknięta osoba dysząc "is there a reception???". W środku zastaje pięć osób wgapiających się w suszarkę, stojących między porozwieszaną dżunglą ubrań na sznurkach, które ciągną się przez całą długość małego pomieszczenia. Wszyscy chórem odpowiadają:
"No. There. Is. No. Reception. Here. Somebody. Will. Come. At 8 am. Tomorrow."

O godzinie 23 zaczyna nam już trochę odbijać, więc stwierdzamy, że zjemy nasze islandzkie pączki kupione wcześniej w Krónan. Pozwoliłyśmy sobie wtedy na trochę rozpusty, kupując cokolwiek innego niż najtańszy chleb tostowy - nie tylko nasze najtańsze pączki, ale też jeden skyr (taki tutejszy jogurt, nie-sa-mo-wi-cie dobry), na spółkę.

Wypełzam więc z budki w stronę naszego namiotu.
Co zastaję?

Obraz nędzy i rozpaczy:
Nasz namiot stoi w samym środku Krainy Wielkich Jezior.

Następują przenosiny namiotu w środku nocy. Wywlekamy wszystko ze środka, duże plecaki, śpiwory, maty, wózek; siłujemy się ze śledziami grzęznącymi w błocie i mokniemy, brodząc w kałużach.
W tym momencie zastaje nas pani z recepcji. Marta płaci kartą, a pani z terminalem w jednej ręce, trzyma nasz mokry namiot w drugiej i pomaga nam go przenieść. 

Lądujemy z powrotem w pralni i wciąż czekamy na wysuszenie ubrań. Pożeramy islandzkie pączki, i w tym momencie... okazuje się, że w opakowaniu znajduje się o  j e d e n  p ą c z e k  w i ę c e j.
Ha! To jednak nasz szczęśliwy dzień!

...

Cały epizod kempingowania w Hvolsvöllur to nasz śmiech przez łzy. W końcu ubrania wysuszyły się o drugiej w nocy, kiedy okazało się, że suszarka jednak działa. Tak, działa. Tylko miała naciśnięty jeden przycisk i nikt, żadna z osób wpadających oraz żadna z nas, nie domyślił się, że trzeba go po prostu 'odcisnąć' (co było zupełnie, ale to absolutnie, nieintuicyjne - uwierzcie mi). A ubrania w końcu zrobiły się suchutkie i miłe.
Aha, i jeszcze jedno. Patrzyłam w niebo, gdy w półśnie wracałam do zimnego, zmokniętego namiotu. Nie, nie było zorzy.
:<

Nieskończoność czekolady i lodowcowe trzęsienie

Wybieramy się w interior (a dokładniej - do Þórsmörk)! Nasz ulubiony pan kierowca porozmawiał wcześniej z kierowcą innego autobusu, abyśmy na pewno mogły się z nim zabrać (ponieważ było to odrobinę niezgodne z naszym biletem). 
A jest to pojazd bardzo terenowy. Opony ma ogromne i jest na dużym podwyższeniu - dlatego że musi przeprawiać się przez nieprzewidywalne rzeki wypływające z lodowca.
Przed każdym większym strumieniem pan wciska guziczek, i po chwili już suniemy tworząc w wodzie fale. Zastanawiamy się, do czego właściwie służy ten tajemniczy przycisk. Myślę, że dzięki niemu z dachu wysuwa się płetwa rekina.

Mamy kilka godzin na spacer po górach. Niestety, ostatnio przebyte przygody z deszczem i zimnem dają mi się we znaki - jestem przeziębiona, i dlatego wybieramy niezbyt trudną trasę.

Po drodze spotykam jeszcze pewnego świergotka:



Mimo że trasa nie była najbardziej wymagająca, widoki okazują się obłędne:







Zostaje nam jeszcze kilka godzin, które możemy zagospodarować na kolejny spacer.
Niestety ja kilka chwil wcześniej zaczynam poważnie odczuwać dolegliwości chorobowe. Postanawiam więc zostać w schronisku, a Julka z Martą każą mi kupić sobie gorącą czekoladę, abym poczuła się lepiej.
Cóż, długo opierać się nie mogę. Na dodatek dziewczyny mają 100 procent racji, bo oczywiście pomaga, szczególnie że mogę wypić tyle filiżanek czekolady, ile tylko chciałam. Istniało coś takiego jak nieskończone napełnianie sobie samemu kubeczka, co jest wspaniałe, ale czuję się już trochę głupio po którymś razie. (A czekolada oczywiście fantastycznie dobra)

Przy okazji mam ogrom czasu, aby pogapić się na wielką islandzką mapę na ścianie przy stoliku.
Czy wiesz, że...?
Rzeka to po islandzku á.
Minimalistycznie.

Wracając naszym terenowym wozem nie obywa się bez atrakcji. Mówię nie tylko o przeprawianiu się przez lodowcowe strumienie, ale też o potwornym, nieustannym trzęsieniu autobusu, przez co ktoś (tak, w tym ja) co chwilę wali głową w szybę albo siedzenie z przodu.
Niezapomniane wspomnienia, niczym prawdziwe trzęsienie ziemi.

Sekretny wodospad (tytuł roboczy) (dobra, jednak tytuł ostateczny)

Takim sposobem dotarliśmy wieczorem to Helli (czytaj: hetli). Jest to miasteczko jeszcze mniejsze od Hvolsvollur, więc nie było nawet mapek informacyjnych, nie mówiąc o ścieżce zdrowia. (Nie wiem jakim cudem mam tutaj wyzdrowieć.)
Jestesmy zmuszone spędzić tu sporo czasu, bo autobus kolejnego dnia przyjeżdża koło 15.

Człapiemy na kemping ciągnąc zielony namiot, a po chwili szukamy dla niego odpowiedniego miejsca.
Cóż, nie jest to łatwe po przygodach z deszczem i Krainą Wielkich Jezior. Uważnie sprawdzamy ilość drzew dookoła, obliczamy prawdopodobieństwo wystąpienia kałuż oraz badamy zasolenie, pH i jakość gleby, zgłębiając gleboznawczą klasyfikację gruntów. W końcu, po godzinie, decydujemy się na przytulne miejsce między drzewkami.

Następnego dnia wreszcie mamy szansę pospać dłużej - nie ograniczają nas żadne budziki.
Chociaż powiem wam szczerze, że nie wytrzymuję w namiocie dłużej niż do 7 rano, a nawet czasem moment wstawania jest momentem ulgi. Nieważne ile warstw na siebie założymy i jak gruby jest nasz śpiwór, w nocy  z a w s z e  jest nam odrobinę za zimno. Często zdarza się, że trzęsiemy się nie tylko z powodu temperatury, ale też w trosce o nasz domek - czy aby nie przecieka lub nie porywa go wiatr. Jedynie Julka jest w stanie pospać nieco dłużej.

Marnujemy czas siedząc w 'stołówce'. Marta wpada na pomysł i drepta do recepcji spytać pana, czy można zobaczyć w okolicy cokolwiek ciekawego.

Pan w recepcji wyśmiewa Martę.

Oznajmia, że mieszka tu już 3 lata i nie widział nic godnego uwagi w okolicy. Nie ma tu kompletnie, zupełnie nic.
Chociaż nie. Chyba jest jakiś mały wodospad niedaleko, można się przejść na chwilę.

Chwilę później błąkamy się w jego stronę, od czasu do czasu zataczając się od wiatru (chociaż tutaj jest o wiele mniejszy niż ten w Viku) i przemierzamy urodziwe łąki.



Naszym oczom ukazuje się sekretny wodospad, o którego istnieniu wie tylko pan z recepcji (a nawet on zataja informacje).



 Marta oraz Julka są niezwykle oczarowane istnieniem tej małej tajemnicy. Stwierdzają, że to jeden z najładniejszych islandzkich wodospadów.

Mnie za to oczarowuje mały cudzik, który pokazuje się odrobinę później.
Na początku słychać ciche skrzypienie, i dopiero po chwili odkrywam, że to żywa istotka, a nie zardzewiała furtka szargana przez wiatr.
Trzaskam zdjęcia czarnemu piszczącemu punktowi na niebie jak szalona, ale to niepotrzebne, bo zaraz przysiada na pobliskim pagórku.
Oto drodzy państwo, siewka złota, Pluvialis apricaria, po islandzku Lóa, którą próbowałam uchwycić od samego przylotu tutaj.




Jest to jeden z ptaków flagowych Islandii, zaraz obok nurów, kulików oraz maskonurów. Kulików też jest tu sporo, potwierdzam, ale nie spotkałam żadnego w dogodnym do fotografowania momencie.
Mijam chyba miliony kulików tuż przy drodze, gdy jedziemy autobusem. Za każdym razem ptak ukazuje się w idealnej scenerii, tak że w głowie układam już wymarzone kadry - w tle łąka o perfekcyjnej zieleni, drewniany płot.
Wyobrażacie sobie, jaki wtedy żal ściska serce ptasiarza? Oglądam się za tym kulikiem przyciskając nos i ręce do szyby, patrząc jak znika w tyle... 

Krople deszczu spływają po szkle. 
W tle "Sound of silence".

Tortura.

Kierujemy się w stronę autobusu, którego nasz znany kierowca macha nam już od pobliskiego ronda.
Gdy wsiadamy, mówi z wyrzutem "This is stalking!".

...

Docieramy do Selfoss, kolejnego miasteczka po drodze, które jest naszym takim węzłem komunikacyjnym - stąd dostaniemy się do Golden Circle, a także do ptasiego rezerwatu.

Wydaje mi się, że najważniejszymi punktami tutaj są: brzeg rzeki na krótkiego spaceru, Bónus, fabryka Skyrów.

Po starannym dobraniu miejsca na kempingu zauważamy, że obok nas namioty rozstawili dwaj młodzi Polacy. W ten sposób zyskujemy nowych znajomych i przegadujemy z nimi w sumie cały wieczór. Znaczy, jeden z nich jest szczególnie gadatliwy (chociaż i tak nie dorównuje gadatliwością Marcie ;)), i mimo że są na pewno nieco starsi, słuchają naszych porad, które udzielamy jako doświadczone turystki. Opowiadamy o zatoce lodowcowej, ostrzegamy przed pogodą w Viku, a także pokazujemy mapę tegoż miasta. Jej stan idealnie odzwierciedla tamtejsze warunki atmosferyczne, bo to, co z niej pozostało, jest zbitą, białą breją. O dziwo można ją delikatnie rozłożyć, i wtedy, idealnie na środku, widnieje dumnie nasz vikowy kemping. Widok całkiem komiczny.
Chciałabym porozmawiać więcej, ale chorobowy głos, który się ze mnie wydobywa, brzmi mało reprezentacyjnie.

Gejzery i parująca ziemia

Dzisiejszy dzień planujemy przeznaczyć na zaliczenie atrakcji z Golden Circle - to taka turystyczna trasa, którą trzeba zobaczyć będąc na Islandii. Znajdziemy tutaj takie flagowe atrakcje jak: duży wodospad, duży gejzer; mały, ale wybuchający gejzer; park narodowy z historyczną przeszłością; tłumy turystów.

Darujemy sobie zwiedzanie parku narodowego (nie każdy znajomy nam polecał), i udajemy się w stronę wodospadu Gullfoss.
Pogoda tego dnia jest wspaniała. To znaczy, wspaniała do zdjęć; przynajmniej dla mnie. Właśnie takie ujęcia z Islandii kocham najbardziej - zamglone, nieco szare i niezwykle klimatyczne.






Przepięknie, choć trochę tłoczno.

W tym momencie czeka nas druga zaplanowana atrakcja tego dnia - łapanie stopa. Generalnie jest to nasz pierwszy autostop, i miał pozostać w tajemnicy przed naszymi rodzicami.
Nie boimy się za bardzo, bo tutejsi ludzie emanują najbardziej przyjaznym na świecie nastawieniem.

Czekamy tak około 3 minuty, nie zdążyłyśmy nawet doszczętnie zmoknąć.
Tak więc: w tym momencie, oficjalnie, nasz średni czas czekania wynosi 3 minuty - to o 17 minut mniej, niż nasi polscy przyjaciele z kempingu w Selfoss.
Zatrzymuje się trzeci przejeżdżający samochód, pan Amerykanin (yeeeeaaah man), chyba z Kentucky. Rozmawiamy z nim chwilkę - o dziwo wie, co to Wrocław, a nawet tam był!

Niestety musimy szybko wysiadać, i od razu człapiemy w stronę gejzerów.
Mżawka nadała zdjęciom niepowtarzalny klimat, to chyba jedne z moich ulubionych ujęć! Warto było nieco zmoczyć obiektyw.





Przy jednym z gejzerów widoczek jest osobliwy:
Dookoła ustawia się równy okrąg ludzi, którzy zastygają w bezruchu z telefonami i aparatami w pełnej gotowości. Wygląda to jak tłum rzeźb w kolorowych płaszczykach, w najwymyślniejszych pozach.
Każdy czeka, aby uchwycić wybuch gejzeru, wraz z tabunem ludzi z tle. Im więcej osób ustawia się dookoła, tym mniej czasu pozostało do eksplozji.
(Na wybuch czeka się średnio 10 minut, ale jest to dość nieregularne.)

Tak więc dołączamy do wesołej gromadki, Marta telefonem nagrywa film, ja z aparatem wyginam się i przyjmuję absurdalne pozy, aby uchwycić wydarzenie z najlepszej perspektywy. Zastygamy w bezruchu i czekamy.

Stało się.


Odsłona pierwsza.






Odsłona druga.




A oto lodowoniebieskie wnętrze innego gejzeru, już nieczynnego, jednak wciąż gorącego. Ludzie przystawali i tłoczyli się w obłokach zawiewanej pary, aby poczuć trochę ciepła w ten chłodny mżawkowy dzień.


Wracamy do Selfoss, ale już nie na kemping.
Nie tym razem, moi drodzy.
Nadszedł wieczór rozpusty i pławienia się w luksusie.

Pięciogwiazdkowy hotel *


*niewiemilugwiazdkowy
*hostel

W tym momencie siedzimy w najcieplejszym, najwygodniejszym, najbardziej suchutkim miejscu na Ziemi. Czujemy euforię stulecia na myśl, że porządnie odpoczniemy oraz się umyjemy.
We wspólnej łazience, z wodą najbardziej siarkową. W tym momencie to jednak najwspanialszy prysznic w całym wszechświecie i przestrzeni kosmicznej.

Szafeczka "free food" oferuje bogaty asortyment, przede wszystkim - dżemy, czekoladę i masło orzechowe. 
Rzucamy się prawie od razu - prawie, bo trzeba też trochę kultury. Niestety jednak czasem, jak widzicie, na światło dzienne wypełzały nasze instynkty - musiałyśmy w końcu żyć w ciężkich warunkach, prowadząc koczowniczy tryb życia.
Decydujemy się jeszcze na rosół w proszku prosto z Hiszpanii - to nasz codzienny rytuał poznawania kuchni świata.

Wszystkie nasze choroby i zapalenia/przeziębienia/inne dolegliwości, które męczą każdą z nas, przestają istnieć na jeden wieczór.

A teraz dajmy sobie chwilę na odpoczynek i sen kamienny.

...

Dzisiejszego dnia zaciągam dziewczyny do ptasiego rezerwatu Flói. Idąc rano na autobus przechodzimy koło przystanku, gdzie macha do nas i uśmiecha się kolejny znajomy kierowca. Wchodzimy do stacji benzynowej, gdzie kiwa na nas pani sprzedawczyni.
Cóż za imponująca ilość znajomości.

A pana kierowcę poznałyśmy wczorajszego popołudnia. 
Co działo się wczorajszego popołudnia
Siedziałyśmy na stacji benzynowej i debatowałyśmy o tym, jak i kiedy najlepiej dostać się do Flói. Podszedł do nas pan, gdy usłyszał, że mówimy po polsku, i podpytał o naszą podróż.
Okazało się, że jest kierowcą linii autobusów, którymi miałyśmy się kolejnego dnia wybrać. Zabrał nas do autobusu i prześledził dokładnie rozkład jazdy, poinstruował gdzie najlepiej wysiąść.

A dzisiaj macha do nas i pomaga porozumieć się z panią kierowcą Islandką, która nie rozumie po angielsku.

Wysiadamy w Eyrarbakki, miejscu bardzo cichym i urodziwym (ale też dość chłodnym i wietrznym).




I tak właśnie udajemy się w stronę rezerwatu, przemierzając skandynawskie ulice i ogródki, a następnie pola pełne owiec, koni i wyskakujących spod nóg kszyków.

Tylko tu możesz znaleźć znak: "uwaga ptaki".







Na jednym z pastwisk napotykam całkiem spore stadko siewek złotych, które na początku uznaję za kamienie.
(Z daleka naprawdę tak wyglądały)






Docieramy do rezerwatu Flói. Zastajemy porządnie wykonaną budkę obserwacyjną, z otwieranymi okienkami. Bardzo ładnie i nowocześnie, jednak niestety to ostatnia sumiennie zrobiona rzecz tutaj. Prawdziwe kłopoty zaczynają się ze ścieżką ornitologiczną.

Już na samym początku zauważamy problem z oznaczeniem szlaku. Dróżek zupełnie nie widać, a dookoła teren porasta całkiem wysoka, podmokła roślinność. Nie możemy przejść pierwszego odcinka trasy, bo nie pozwala nam na to woda.
Idziemy więc na przełaj - ja oraz Julka. Brniemy przez roślinność, zapadając się od czasu do czasu w nieprzewidywalnym gruncie. Nie jesteśmy w stanie ocenić, gdzie teren jest grząski i podmokły, a gdzie bardziej stabilny.

Na szczęście już po chwili zauważam lecącego nura rdzawoszyjego - całkiem miłą nagrodę naszej przeprawy.



A oto kolejne ptasie ujęcia, które udało mi się wykonać później.






Pod koniec zaglądamy jeszcze do punktu obserwacyjnego, w którym drzemie Marta w stroju grenlandzkiego chłopca.
Znajduje się tam księga gości, i tutaj jeden wpis zwraca naszą szczególną uwagę:

(fot. Marta)

Iceland is the best, but...

Cóż... zgadzam się z autorami.
To znaczy.... nie mogę zaprzeczyć kilkusekundowej obecności nura, w locie i z daleka. Ale nie były to najwspanialsze warunki obserwacji. Myślę, że dozwolona jest odrobina frustracji (zwalmy też trochę winy na stan ścieżki).

A oto wracamy już do Eyrarbakki.
I zalewa nas prawdziwa owcza fala - wełniane istotki zagradzają nam całą drogę i biegną w popłochu we wszystkie strony.
Za nimi ustawia się sznurek zatrzymanych samochodów.
Dookoła słychać głośne meczenie we wszystkich tonacjach, i po chwili porywa nas owczy tłum.

Zdjęcie nie oddaje pełnej spektakularności tego zjawiska - baranki zdołały już się nieco rozbiec, poganiane przez szereg ludzi.



A poniżej bohaterowie naszego ulubionego wpisu:

Horses. A lot of.

We touched them.
Nice.

(tak naprawdę to nie - nie dały się nam pogłaskać)

To prawdziwe konie islandzkie - rasa, o której czystość dba się z dużą pedantycznością.
Podobno, gdy ktoś nazwie je "kucykami", Islandczycy odsyłają go pierwszym samolotem powrotnym do domu - cytując naszego ulubionego kierowcę autobusu.


Przechodzimy jeszcze raz obok pastwiska z siewko-złotymi-kamieniami. Kucam przy samej furtce i wyginam się w najbardziej abstrakcyjne kształty, aby zrobić kolejne zdjęcia.



Nie lubię pożegnań

Kiedy już wybrałyśmy grunt pod namiot, po godzinnej debacie i sprawdzaniu zasolenia gleby, czekała nas ostatnia noc w Reykjaviku - na naszym pierwszym kempingu. Byłyśmy tu zaledwie 9 dni temu, a czujemy się teraz jak zupełnie inne osoby. Trudno uwierzyć, że w tak krótkim czasie zebrałyśmy tak ogromny bagaż doświadczeń. 

Nie wiem, czy istnieje coś, po czym ochłonęłabym bardziej po dotychczasowej, ciężkiej i przygnębiającej atmosferze. Zbieram się wreszcie w całość, i myślę, że każda z nas rozkwitła po wyjeździe.

Bo na Islandii po prostu nie masz problemów. Þetta reddast, wszystko się ułoży. 
To znaczy masz problemy, tylko wtedy najgorszym scenariuszem jest przemakający namiot.


Czas jeszcze na wtargnięcie do muzeum sztuki w Reykjaviku, ostatnie zajrzenie do filharmonii - Harpy, zakupy w (czasem kiczowatych) sklepach z pamiątkami (moje maskonurowe skarpety będę nosić tylko do stroju galowego) oraz ostatnie oblężenie naszego ulubionego żółtego Bónusa.
Tak właśnie - oblężenie, bo ten ostatni raz pozwoliłyśmy sobie zaszaleć w spożywczaku.

Ja: nie zapomnijmy o islandzkich regionalnych pączkach i czekoladzie dla mn.... eeee... rodziny!
Marta: zobacz musimy KONIECZNIE wziąć ten żółty popcorn!!

...

czas na
pożegnanie z oceanem



Wątki niedokończone:

 - Może to brzmi głupio, ale do tej pory mam jet laga przez 2 godziny przesunięcia strefy czasowej. 

 - Mój telefon. Zapewne nie pamiętacie, ale zgubiłam go pierwszego dnia w pierwszym autobusie. Firma Flybus, do której dzwoniłam milion razy, nie znalazła go przez całe 10 dni. Co okazało się po powrocie do domu?
Tego samego dnia znalazła go pewna Portugalka i wzięła ze sobą do domu, a później do Portugalii, pisząc do mnie na facebooku. 
Oczywiście nie miałam jak odebrać facebooka, bo nie było na czym.
W tym momencie znany na cały Reykjavik "golden LG" zwiedza Lisbonę w paczce. Od miesiąca przeżywam telefonowy detoks. 

...

A teraz... koniecznie dajcie znać, co myślicie! 
I trzymajcie za mnie kciuki, gdy będę poważną studentką na poważnych biologicznych studiach.

Dziękuję niesamowicie za uwagę (:

Komentarze

  1. Czytałam maksymalnie skupiona, czasem się dziwiłam, czasem zachwycałam, czasem śmiałam. Jesteś absolutnie i totalnie mistrzynią opowieści :). Islandia to jak zupełnie inny, odmienny świat, przynajmniej takie wrażenie wyniosłam z lektury. Fascynująca kraina, a między innymi Twój tekst sprawił, że stała się jednym z moich marzeń, które pewnie długo nie zostanie zrealizowane. Krajobrazy, ptaki, kultura, ludzie... Coś przepięknego. I choć pewnie nie wytrzymałabym tam zbyt długo, bo pochmurna pogoda mnie przygnębia, to jednak wyskoczenie na parę dni musiałoby być świetną przygodą. Was podziwiam za to, że wybrałyście się tam same, w końcu to wymaga dobrej organizacji, determinacji i samozaparcia pewnie też. Ale za to wspomnienia pozostają na zawsze.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ogromnie dziękuję za kolejny tak przemiły komentarz! Faktycznie planowanie, organizacja i wyliczanie zajęło nam dużo czasu, ale zdecydowanie było warto (: Zresztą to też całkiem miła część podróżowania - oczekiwanie. Zdecydowanie polecam wybranie się tam! Sama nie wierzę że udało się nam znaleźć tak daleko.

      Usuń
  2. Aaaahhh, jaka cudowna opowieść. Podziwiam Was, że wybrałyście się tam zupełnie same! Przeżyłyście naprawdę cudowną przygodę. Zdjęcia niesamowite, tak samo jak w poprzednim poście. Najbardziej chyba podobają mi się ujęcia siewki złotej na początku. Czy ten ptak lecący nad łąką to fulmar (chyba 13 zdjęcie od tyłu)? I ten gejzer! Chciałabym zobaczyć go na własne oczy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję niezwykle! :) Faktycznie sesja siewki całkiem udana, miałam sporo szczęścia, że usiadła akurat na pagórku przede mną. A jeśli chodzi o zdjęcie nad łąką - tak, w istocie, to fulmar - dość pokracznie wygląda w tak nietypowej scenerii :) (Przepraszam że tak późno dodaję komentarz, blogger miał jakiś problem ze sobą ostatnio :<)

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty

Cały wiatr Fuerteventury

Norwegia!... (część trzecia)

zanim wiosna

małe niebieskie słowiki

małe liski nieuchwytne po polu skaczące

Chorwacja, tydzień pierwszy